Fenomenalna Sobota zaczęła się o późnych godzinach nocnych, kiedy to podjęłam damską decyzję, iż nie jestem gotowa emocjonalnie, by iść na zajęcia na godzinę ósmą, więc przestawiłam budzik z szóstej na ósmą rano.
Wyszłam z domu pełna optymizmu, z uśmiechem na ustach, ciesząc się pięknym słoneczkiem. Ciepło, wiosna, trawka się zieleni, czego chcieć więcej. Pierwszą niespodzianką byli panowie robotnicy na kładce. Panów było wielu, wszyscy byli niesamowicie zajęci pracą trzech z nich. Jeden trzymał metalową rurę, drugi robił coś z metalową rurą za pomocą urządzenia, które wiózgało iskrami na dwanaście kilometrów a trzeci u dołu patrzył i czasem machał. Ten, co machał kazał mi się zatrzymać.
- Ale tramwaj – jęknęłam.
- Poczeka dwie minutki.
Nie poczekała dwóch minutek, bo pan z iskrami przestał iskrzyć.
- Idzie.
Poszła.
- Szybciej!!! – ryknęło koło mnie potężnie z dziury w ziemi, kiedy już wydawało mi się, że całe zagrożenie zostawiłam za sobą.
Do tramwaju dotarłam z lekko wyższym pulsem. Wyciągnęłam lekturę i nieświadoma przyszłych wydarzeń zaczęłam czytać.
Tramwaj postanowił się popsuć w miejscu, gdzie jedyną alternatywą jest jeden autobus jeżdżący trzy razy na godzinę. Podniosłam wzrok znad notatek i ujrzałam go wtaczającego się właśnie na skrzyżowanie. Sprint połączony ze slalomem pozostawił za sobą kilka oburzonych ofiar, które dostały torbą w różne miejsca w zależności od wzrostu. Wpadłam do autobusu z tachykardią i hiperwentylacją, zwracając na siebie uwagę wszystkich obecnych. Po tym zdarzeniu nastąpiła flauta.
Było już ciemno, kiedy odnotowałam, że cała Dobra stoi. Czemu Dobra stoi. Przecież Dobra nigdy nie stoi. A stała. Natężenie ruchu na Google Maps orzekło, że Dobra nie stoi sama. Stoi wszystko w bliższym i dalszym pobliżu. Myślę, co to się stanęło, szczelajo w Złotych Teresach? Ja chcę do domu, nie chcę umierać, autobusem będę wracać pięć lat. Olśnienie spłynęło na mnie chwilę potem: Iluminacja. Jesteśmy zgubieni.
Jeszcze w trakcie zajęć okazało się, że nie wrócę od razu do domu, o nie, muszę wpaść do Empiku po jakże ważne i niesłychanie potrzebne rzeczy. No i kupię babci coś na Mikołajki. Podrzucę jej ukradkiem pod poduszkę.
Po wyjściu z budynku ujrzałam sceny straszliwe. Dzikie tłumy z roziskrzonymi oczami parły przed siebie ku krainie rozkoszy w postaci drutów obleczonych w kable ze światełkami. Elektryczność wzbudziła w społeczeństwie nieokiełznane żądze. Na Rynku Mariensztackim wokół sań walących maniackim blaskiem kłębiły się hordy mamuś z potomstwem.
- Kurwa, Ksawierku… – wybrzmiało gdzieś koło mnie, kiedy coraz bardziej przerażona zmierzałam ku przystankowi.
A na przystanku działo się wszystko. Naród był wszędzie, poruszał się w każdym kierunku na raz i darł ryje z różnym natężeniem. Blokowali ulicę, przejście dla pieszych, tory tramwajowe i swoją przyszłość. Kierowca autobusu przestał się powstrzymywać i na włączonym klaksonie po prostu ruszył przez tłum. Tramwaj, który ujrzał szanse na wybawienie, dzwoniąc agresywnie, pruł za nim. Dopadłam kolejnego tramwaju. Wepchnęłam się w żywą masę, zdeptałam jakąś różową dziewczynkę, nawarczał na mnie wielki siwy kudłaty dziad, zrobiłam unik, żeby nie dostać hot-dogiem w oko i w końcu skuliłam się nad jakimś starszym panem, który zajmował miejsce siedzące.
Pyk. Pyk. Pyk. Pan w skupieniu obcinał sobie cążkami paznokcie.
Kiedy tramwaj zatrzymał się na przystanku miotnęło mną do wyjścia. Błagam, jeszcze chwila i będą ofiary śmiertelne. Wypadam na zewnątrz, z wytęsknieniem wypatruję schodów do metra. Chcę biec, ale nie mogę, blokuje mnie gruba baba. Na prawo, jest luka, gówno nie luka, bo dziewczę zawróciło. Trudno, biorę przykład z autobusu, gińcie wszyscy!!!
Niestety nie zginęli. Weszli do metra wraz ze mną.
Po wyjściu z budynku ujrzałam sceny straszliwe. Dzikie tłumy z roziskrzonymi oczami parły przed siebie ku krainie rozkoszy w postaci drutów obleczonych w kable ze światełkami. Elektryczność wzbudziła w społeczeństwie nieokiełznane żądze. Na Rynku Mariensztackim wokół sań walących maniackim blaskiem kłębiły się hordy mamuś z potomstwem.
- Kurwa, Ksawierku… – wybrzmiało gdzieś koło mnie, kiedy coraz bardziej przerażona zmierzałam ku przystankowi.
A na przystanku działo się wszystko. Naród był wszędzie, poruszał się w każdym kierunku na raz i darł ryje z różnym natężeniem. Blokowali ulicę, przejście dla pieszych, tory tramwajowe i swoją przyszłość. Kierowca autobusu przestał się powstrzymywać i na włączonym klaksonie po prostu ruszył przez tłum. Tramwaj, który ujrzał szanse na wybawienie, dzwoniąc agresywnie, pruł za nim. Dopadłam kolejnego tramwaju. Wepchnęłam się w żywą masę, zdeptałam jakąś różową dziewczynkę, nawarczał na mnie wielki siwy kudłaty dziad, zrobiłam unik, żeby nie dostać hot-dogiem w oko i w końcu skuliłam się nad jakimś starszym panem, który zajmował miejsce siedzące.
Pyk. Pyk. Pyk. Pan w skupieniu obcinał sobie cążkami paznokcie.
Kiedy tramwaj zatrzymał się na przystanku miotnęło mną do wyjścia. Błagam, jeszcze chwila i będą ofiary śmiertelne. Wypadam na zewnątrz, z wytęsknieniem wypatruję schodów do metra. Chcę biec, ale nie mogę, blokuje mnie gruba baba. Na prawo, jest luka, gówno nie luka, bo dziewczę zawróciło. Trudno, biorę przykład z autobusu, gińcie wszyscy!!!
Niestety nie zginęli. Weszli do metra wraz ze mną.
Wreszcie. Metro Świętokrzyska. Chcę wyjść. Och, chęć, czymże jest to błahe
pragnienie w obliczu ścisłego muru okutanych w płaszcze homo sapiens. Jeszcze drzwi się nie otworzyły, a już widzę ich wrogie miny. Nic dziwnego, przecież walczą ze złem w postaci wysiadających. Stoję przed nimi z nadzieją, że zrobią choć dziesięciocentymetrową szparę, przez którą mogłabym przecisnąć swoje
słabnące ciało. Z każdą sekundą wzbiera we mnie większa furia i już po
chwili ruszam pełną parą, wbijając się w tłum z melodyjnym szeptem "kurwa mać" na
ustach. Dobra, idę do tego nieszczęsnego Empiku.
W Empiku szał ciał. Obłęd, epilepsje i dzwoniące
dzwoneczki. Srebrzysty brokat pozostaje na wszystkich, którzy w nieustającym truchcie ku dobrobytowi ocierają sie o stoiska z ozdóbkami. Misja jeden: kartka A3. Kto na studiach w żadnym stopniu nie związanych ze sztuką otrzymuje polecenie przyniesienia kartki A3 i kolorowych flamastrow. Ja.
Ja otrzymuję takie polecenia na studiach. Trudno. Gdzie w tym cholernym molochu
znajduje się brystol. Błąkam się po pierwszym piętrze. Pod nogi wchodzi
mi jakieś dziecko.
- Wiesz czemu Marek Sierocki nazywa się Sierocki? – sepleni dziecko do ojca.
- Bo tak ma na nazwisko – odpowiada ojciec.
Po tonie głosu domyślam się, że jest w podobnym stanie co ja.
- Nie, bo jest sierotą – wydziera się dziecko i dziko rechocze, a ojciec zaczyna w myśli liczyć koszt testów na ojcostwo.
Znalazłam brystole we wszystkich kolorach tęczy. Pięć odcieni błękitu, ale po co komu biały. Białego nie ma, nie uświadczysz, pogódź się z losem. Stoję przed tym powodem oczopląsu i zastanawiam się, co się stanie, jeśli projekt zostanie zrobiony na kolorowej kartce. Z doświadczenia wiem, że może zdarzyć się dosłownie wszystko. Wybieram jasno-zgniłozielony, coby stanowił zawoalowane ucieleśnienie mojego stanu duchowego.
Płacę, wychodzę z przybytku rozpusty i farby drukarskiej i podążam do metra. Na schodach mijam grupkę osób, wśród których siedzi dziewczyna, której sobota była jeszcze bardziej fenomenalna niż moja. Ja kostki nie skręciłam. W metrze wielodzietna rodzina patoli pokurwuje do siebie nawzajem i ciamka wątpliwej jakości fast-foody, roztaczając woń mięcha z ogórem po całym wagonie. Pewnie wracają z Iluminacji. Takie przeżycie. Duchowe.
Wywlekam się z metra, ledwo powłócząc nogami i wprawiam w lekki niepokój młodzieńca z papieroskiem zapewne swoją aparycją zombie po przejściach.
Trudno, idę do babci.