... a przynajmniej wenę twórczą.
W mojej głowie nieustannie odbywa się proces koncepcyjno-kreacyjny. Momentami jest to uciążliwe, momentami wręcz zbawienne, tak czy siak, nie potrafię tego zatrzymać. Idę ulicą ze słuchawkami na uszach i przed oczami przesuwają mi się sceny idealnie zgranych z muzyką klipów. Miejsca, scenerie, kolory migają, potem zatrzymują się na dłużej, żebym mogła je przeanalizować. Wtedy zazwyczaj wzrok przełącza się na tryb podświadomy, co skutkuje brakiem zauważania czegokolwiek po drodze.
Idę na spacer z psem. Patrzę kadrami. Wyłapuję miejsca na fajne ujęcia. Żałuję, że oczy nie mogą robić zdjęć. W metrze układam w głowie kolejny rozdział opowiadania, o czwartej nad ranem rozpisuję jakąś scenę. Siedzę nad brzegiem jeziora, w kompletnej ciszy, w lipcowe popołudnie i zastanawiam się jak utrwalić to uczucie, jak utrwalić to, że siedzę pośrodku najwspanialszego dzieła sztuki.
Jest wrzesień. Jak to się stało i jak to zatrzymać? Według kalendarza powinniśmy jeszcze cieszyć się latem ale powietrze pachnie inaczej, po zmroku temperatura gwałtownie spada i wiatr nie szumi w drzewach soczystym dźwiękiem ciepłych, długich dni, a suchym i ostrym, który zapowiada niechybne nadejście jesieni.
Dziesięć miesięcy czekania na dwie sekundy lata. Pisałam to w poprzednim poście? Albo mówiłam komuś... Nie pamiętam. Ale tak, to zdanie chyba najtrafniej określa, jak z mojej perspektywy wygląda rok. Niezaprzeczalnie jestem stworzeniem letnim. Jak bardzo małe leśne zwierzątko, którego życie bazuje tylko na kilku miesiącach. Budzę się wraz z wiosną, czekam na najcudowniejszy czas, który mija stanowczo zbyt szybko. A od połowy sierpnia zaczynam przygotowania, żeby przetrwać najstraszniejsze pół roku. Kupuje tony ciepłych skarpetek we wzorki, które potem nie mieszczą się w szufladzie, po sklepach wypatruje swetrów i dwa rozmiary za dużych bluz, w których można się ukryć i przetrwać. Znoszę do domu paczki owocowych herbat chociaż w szafce zapas jest przynajmniej na pięć lat.
W lipcu, kiedy już o 6:00 miałam na poduszce radosną paszczę mojego psa, który wyganiał mnie na zewnątrz, po prostu wstawałam z łóżka, nakładałam japonki i wychodziliśmy. Słońce było już całkiem rozbudzone i przedzierało się ciepłymi promieniami przez rześkie poranne powietrze. Tak bardzo chciałam złapać ten dzień w słoik i zatrzymać aż do zimy... I okazało się, że się da.
Przedstawię Wam dzisiaj sposób, jak przekonać nasz mózg, żeby odtworzył baaardzo wiarygodnie najmilsze letnie wspomnienia. Na pewno każdy ma jakąś piosenkę, która kojarzy mu się z konkretną sytuacją, osobą lub emocjami. I na pewno każdy miał w życiu taką chwilę, że poczuł zapach a przed oczami stanął mu obraz czy uczucie z nim związane. Postanowiłam to wykorzystać.
ZAPACH
Draństwo pachnie prawdziwymi słonecznymi brzoskwiniami. Trafiłam na tę mgiełkę przypadkiem, kiedy wiosną szukałyśmy z A. prezentu dla jej mamy. Przewąchałyśmy cały The Body Shop, dostałyśmy nosopląsu, A. wzięła dla siebie w końcu grapefruitowe (do czego ją zmusiłam bo pasowały do niej niebiańsko) a ja się wstrzymałam bo nie byłam pewna. Tylko jeden zapach postanowił, że przyczepi się do mnie i będzie za mną łaził przez kolejne kilka dni. No i po niego wróciłam. Od razu wiedziałam, że ten zapach równa się lato i pomoże mi je schwytać. Czekał ponad miesiąc aż do pierwszego słonecznego dnia w Juracie.
MUZYKA
Nie wybierałam tych płyt specjalnie. Wybrały się same. W żaden sposób nie są związane z latem, premiery miały raczej w tej drugiej części roku. The Fray jest najświeższy bo z początku 2014, dwa pozostałe z 2013 i siedziały na ipodzie troszkę przykurzone i niesłuchane bo nic mnie w nich z początku nie zachwyciło. W lipcu wróciły do łask z wielkim hukiem i nagle okazało się, że pełno na nich piosenek, które dają potężnego kopa energii a ich rytm zgrywa się idealnie z poczuciem błogości, które towarzyszy gapieniu się nocą w gwiazdy czy mknięciu autostradą prosto nad morze.
COŚ
To coś, to może być cokolwiek. Okulary przeciwsłoneczne, ukochany tshirt, wisiorek, coś, co towarzyszyło nam bardzo często w te najlepsze letnie dni. W moim przypadku są to bransoletki z drobniutkich koralików, pozbierane z różnych kompletów, niektóre kupowane osobno, kilka na pewno dała mi G. W te wakacje nakładałam je za każdym razem, gdy wychodziłam z domu w dobrym humorze.
Trzy składniki magicznej mieszanki, która zapewni mi (a przynajmniej mam taką nadzieję) trochę lata w najgorsze zimowe dni.
Kilka dni temu psiknęłam się perfumami, których ostatni raz używałam w trakcie egzaminów końcowych. Mało nie umarłam na serce. To mnie utwierdziło w przekonaniu, że mój plan ma szanse wypalić.
A Wy, jeśli macie jakiś swój letni zapach i letnią muzykę pamiętajcie, żeby przestać ich używać w odpowiednim momencie. To zagwarantuje efektywniejsze działanie później.
Cheers
xo
Na początku jeszcze szybciutko napomknę, że do poprzedniego postu dodałam trzy zdjęcia, które znalazłam przypadkowo podczas szukania czego innego.
Wszelkiego rodzaju placki to podstawa mojej egzystencji. Jestem w stanie zrobić placki ze wszystkiego, co akurat znajduje się w domu (nie wykluczam, że otrzymałam to w genach). Gotować nie cierpię i jeśli już coś robię, to staram się zrobić to tak, żeby cały proces kosztował mnie jak najmniej wysiłku i dostawania cholery. Jednocześnie lubię jeść smacznie. Lubię również wiedzieć, co jem. Wszelkie instanty, chińskie zupki, parówki i fast foody, których skład w większości pokrywa się ze składem domestosa odpadają więc w przedbiegach i nie są w ogóle brane pod uwagę.
Ostatni wpis pojawił się na tym blogu pół roku temu. Bam. Tutaj powinno znajdować się jakieś ironiczne zdanie, które sprawiłoby, że chciałoby wam się dalej czytać ten tekst. Może jakaś autokrytyka? Żarcik, który wskazywałby niezbicie, że mam dystans do siebie? Cytat z komentarzem? Nie dzisiaj.
Jak widzicie zmienił się wystrój. Przez chwilę miałam nawet ochotę usunąć to miejsce. Zakończyć jednym kliknięciem (no dobra, dwoma, bo zawsze pyta, czy na pewno) ponurą egzystencję tego kawałka internetu i pozbyć się ciążącej świadomości, że ten blog nie wygląda tak, jakbym chciała, żeby wyglądał. Ale potem doszłam do wniosku, że żaden cud się nie stanie, piorun ognisty nie walnie w jedynytakimajonez i nie zmieni go w designerskie miejsce kultu lifestyle'owych seekerów. Z resztą nawet jakby walnął, to i tak nie byłabym zadowolona bo przecież nie o to mi chodzi. To ma być mój blog, moje miejsce i może wyglądać fajnie i estetycznie bez dopasowywania się do aktualnie obowiązującego kanonu wystroju bloga na blogspocie.
Wśród mozaiki z samoprzylepnych neonowo zielonych karteczek przypominajek na ścianie znajduje się również ta jedna jedyna z listą postów na bloga, która wisi tam dokładnie tyle samo czasu, ile nie pisałam.
Czasem post na bloga albo fragment opowiadania chodzi za mną cały dzień. Łazi, jak cień, krok w krok, dźga mnie paluchem między łopatki i chichocze przy tym złowieszczo. Podsuwa mi pomysły, jak, co opisać, kreuje czarowną wizję rezultatu. Więc siadam przed komputerem ale nie jestem w stanie napisać nic. Albo zaczynam pisać, następnie czytam, co napisałam i mam ochotę się zabić. Fantastycznie, nie? Mniej więcej dlatego tak długo mnie nie było. W międzyczasie zdarzyło się mnóstwo wspaniałych rzeczy, jak i przewinęła się spora dawka chłamu. Teraz powracam i mam nadzieję, że będzie tu trochę ciekawiej.
Jest takie jedno miejsce, gdzie spędziłam ostatnie tygodnie. Miejsce wyjątkowe, którego nazwy ani położenia nie mogę zdradzić. W te wakacje obiecaliśmy sobie z bratem, że nikt obcy tam już nigdy nie zajrzy. Dom zaprojektowany przez babcię tak, żeby wpasować się między wiekowe sosny bez konieczności ich wycinania. Dom, który budował mój dziadek. Pożyczał od wujka furmankę i jeździł do tartaku po drewno. Deska po desce powstał nasz własny raj. Miejsce, gdzie po raz pierwszy przyjechałam mając dziesięć miesięcy i oczami jak spodki podziwiałam drewniane ściany, drewniane schody, podłogi, kamienną kuchnię i kominek.
Miejsce otoczone lasami, łąkami i wodą, gdzie przylatują białe czaple i myszołowy. W sierpniu przez próg ładują się myszy a psy cały dzień spędzają na dworze, drzemiąc w trawie. Tam czas płynie zupełnie inaczej, jest wieczne lato a problemy nie obowiązują. Nie ma telewizji. Kilkudziesięcioletni Grundig boombox odbiera tylko program pierwszy. Żeby sprawdzić pogodę na następny dzień, wychodzi się po zmroku i sprawdza rosę, chmury i mgły nad jeziorem.
Wstaję i wychodzę boso na zewnątrz. Poranki spędzam obowiązkowo na huśtawce zawieszonej na ogromnym dębie. Jest na tyle wysoko, że można latać ze dwa metry nad ziemią. Następnie kawa. Koniecznie czarna. W prostym, niebieskim kubku. Przy kuchennym stole. Przy oknie.
Następny post miał być po sesji ale po co się uczyć skoro można pisać, więc piszę.
Enjoy.
Ostatnio kilkukrotnie natknęłam się na pytanie "jak myślisz, gdzie będziesz za dziesięć lat?". Okazuje się, że temat jest całkiem popularny na blogach i w pseudo-wywiadach z modnych aktualnie lajfstajlowych czasopism. Często podrzuca się go również na kursach językowych bo świetnie motywuje do dłuższej wypowiedzi. Ludzie zazwyczaj odpowiadają, budując wizję swojej przyszłości na podstawie obecnej sytuacji, mówią o wszystkim co zaplanowali osiągnąć w tym czasie w kwestii materialnej, społecznej i oczywiście rozwoju duchowego no, bo cywilizowany człowiek i tak dalej.
Sama zaczęłam się zastanawiać nad tym pytaniem i jak można się spodziewać mój mózg Dyzia Marzyciela pokazał wizje czarowne i wyśnione, obejmujące rzeczy kwalifikowane przez zwykłych śmiertelników jako niemożliwe, cały wszechświat postawiony na głowie a pośrodku tego piękna i młoda ja, skrząca niczym jednorożce w czasie godów. No bo przecież za te dziesięć lat tak właśnie będzie. Będę mieć super pracę, zarabiać mnóstwo kasy, połowa moich marzeń się spełni, druga połowa będzie w trakcie spełniania a ja będę żyć pełnią szczęścia w wielkim drewnianym domu nad jeziorem, gdzieś w Norwegii albo Kanadzie.
Wyjątkowo ucieszyła mnie ta wizja i pogratulowałam sobie planów, złożyłam życzenia powodzenia i trzymałam kciuki. Następnie pomyślałam racjonalnie i kciuki mi opadły razem z rękoma. Na pierwszy plan wyszła jakoś za bardzo karteczka z napisem "My laptop screen is brighter than my future.", potem na przód machając transparentem, wysforowała się myśl, że rzuciłam pracę mimo, że mnie chcieli. No a teraz, że egzaminy mam a piszę notkę na bloga.
I racjonalnie rzecz biorąc, będzie tak, że rodzina przestanie mnie utrzymywać, sprzedam wszystko co mam, żeby podążać za marzeniami, których będzie jeszcze więcej niż teraz, przyjaciele osiągną co mają do osiągnięcia i kroczyć będą dumnie swoją ścieżką a ja będę czekać na lepsze jutro. W drewnianym domku nad jeziorem.
http://www.oprisco.com |
Bo właśnie tak kończą marzyciele moi drodzy. I nie ma dla nich ratunku.
__________________
Stay awesome.
Monia
Cześć wam, brukseleczki.
Zima zimna ale na szczęście biała. Śnieg rekompensuje niskie temperatury ale choćby nie wiem jak się starał nie zmieni mojego nastawienia do tej pory roku. Nie cierpię zimy. Wykańczają mnie krótkie, ciemne dni i ubieranie się w dziesiątki obezwładniających warstw, które w dodatku nic nie dają i przemarza się na wylot po piętnastu minutach przebywania na zewnątrz. Nie. Po prostu nie.
Na szczęście opracowałam pewien plan, który w przyszłości zamierzam przedstawić podmiotom odpowiedzialnym za zjawiska pogodowe na terenie Polski. Zima z porządnym śniegiem i mrozem powinna trwać tylko przez grudzień. 1 grudnia spadają dwa metry śniegu i temperatura do -5 stopni. Przygotowania do świąt w takiej scenerii stałyby się jeszcze fajniejsze. Te wszystkie kiczowate ozdóbki, świeczki i lampki, które mają tyle uroku oraz szykowanie pachnących potraw, gdy za oknem śnieg i mróz... Bajkowo. Śnieg padałby co jakiś czas, żeby poprawić koloryt krajobrazu. I tak do Sylwestra. 1 stycznia wraz z Nowym Rokiem powinna zaczynać się odwilż. I temperatura na plusie. Następnie w lutym byłby późny marzec, w marcu kwiecień, w kwietniu maj. Reszta po staremu do sierpnia, który przedłużyłby się na wrzesień. Wrzesień obejmowałby październik i listopad. Jestem geniuszem.
Mój plan popierają gawrony, które podczas kilkunastostopniowych mrozów zamieniają się w kule cierpienia i rozpaczy. Siedzą na gałęziach z nastroszonymi piórami wegetując i czekając na lepsze życie. Dzięki temu mogę robić im zdjęcia, jedząc rano śniadanie i sadystycznie cieszyć się, że po mojej stronie okna działa ogrzewanie.
Pozostając wciąż w temacie zdarzeń tragicznych, trwa sesja. Myśli się przede wszystkim o zdaniu egzaminów na jako takim poziomie i tylko odlicza dni do daty ostatniego z nich.Ilość planów i postanowień jakie mam zamiar zrealizować po sesji przewyższa i to sporo plany wakacyjne i postanowienia noworoczne. Czas po sesji jawi się jako upragniona arkadia i wytchnienie dla ciała i duszy. "Spotkamy się?" "Po sesji", "Jedziemy na narty?" "Po sesji", "Muszę kupić regał. Po sesji", "I w końcu zrobić tę serię rysunków. Ale po sesji".
Chcę już wiosnę :<
Następna notka po sesji ^^
cheers
2013 oficjalnie zakończony.
To był dziwny rok. Działo się dużo dobrych i złych rzeczy. I dużo się też zmieniło. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że w 2013 nauczyłam się być szczęśliwa. Bo wiecie co? Bo to nie zdarzenia i otaczająca nas rzeczywistość decydują o tym, czy jesteśmy szczęśliwi tylko my sami. Nasze podejście, nastawienie do tego, co się dzieje wokół nas jest podstawą tego, jak się czujemy.
I mogę mówić o tym z pełną świadomością i odpowiedzialnością za własne słowa. Kilka lat temu wszystko zaczęło się sypać. Wszystko, co było dla mnie czymś pewnym i stabilnym wzięło się i mówiąc brzydko pierdolnęło z impetem. Los postanowił pójść na całość (no bo co się będzie hamował) i wziął się za transakcję wiązaną. Jak jedno się posypało, to czemu nie reszta?
Moja egzystencja w ostatnich latach przypominało próbę przejścia przez bagno metodą skoków i chwytania się co jakiś czas czegoś, co po chwili się zrywało. Bardzo obrazowa metafora ale chyba najtrafniej odzwierciedlająca ten stan.
Każdego roku zaklinałam ten nadchodzący, żeby był lepszy, żeby coś się zmieniło. I powoli traciłam siły i nadzieję. W połowie 2013 pomyślałam "a co, jeśli to się nie zmieni". O jakże łatwo być nieszczęśliwym, rozgoryczonym człowiekiem, który tyle by chciał ale jedyne, co robi to siedzi na kanapie i płacze nad swoim losem. Jak łatwo zwalić jest odpowiedzialność za to jak się czujemy na wszystko inne oprócz siebie. No bo my przecież jesteśmy biedni i skrzywdzeni i żądamy, żebyśmy zostali obsłużeni przez los i potraktowani z należytym szacunkiem. A co jeśli los nas nie potraktuje nas z należytym szacunkiem? Musimy obsłużyć się sami.
Niektórym ludziom się wydaje, że tylko oni jedni mają problemy, tylko oni są biedni i wyjątkowi. Więc tutaj pragnę nadmienić, iż do ciężkiej cholery każdy pieprzony człowiek na kuli ziemskiej cierpi fizycznie lub psychicznie, mniej lub bardziej, dłużej lub krócej. I dla niego personalnie jego ból jest najstraszniejszy.
Kilka lat temu mój młodszy brat miał jakiś problem w szkole. Gryzło go to i męczyło i narzekał okropnie. Mama go ofuknęła, żeby nie przesadzał, że nie musi martwić się o to, o siamto, i tak dalej, wymieniła kilka obowiązków dorosłej osoby. A on na to odparł ze spokojem "Ale ja mam 10 lat i nie znam twoich problemów. Mam swoje, którymi przejmuję się tak samo jak ty swoimi". I tak to właśnie wygląda. Każdy ma swoje "coś" i w jego prywatnym interesie jest, co z tym zrobi. Czy wyolbrzymi i podda się temu, czy przyklepie, pomaluje na różowo, wsadzi do kieszeni i pójdzie na spacer.
Postanowiłam, że nie chcę być dłużej przybita. Nie chcę poddawać się rzeczywistości. Chcę ją sama kreować i chcę być szczęśliwa. Chcę się cieszyć z najdrobniejszej błahostki, z ładnego widoku, z piątki z kolosa, z jednej rozmowy. Coś mi się nie udało? Ale udało mi się co innego.
Uniwersalna rada: Jeśli możesz coś zmienić, zmień. Jeśli nie, zaakceptuj.
Nie zmienię rzeczywistości, nie zmienię innych ludzi, nie zmienię pogody ani przeszłości. Jedyną rzeczą nad którą mam pełną kontrolę jestem ja sama. Nikt mi nie przyniesie szczęścia na tacy. Tutaj może się zaraz odezwać głos sprzeciwu "a co z koszykiem kotów?" lub "a co z wielką odwzajemnioną miłością? Przecież to jest właśnie szczęście dostarczone z zewnątrz!". No dobra ale mogę przyjąć kosz kociąt, zachwycić się nad nimi, miziać, bawić się i robić im zdjęcia a mogę powiedzieć "zaraz nasikają na dywan. Zabierz je lepiej. Siostra kuzynki sąsiadki mojej babci ma uczulenie na koty. Pewnie są chore". Mogę rzucić się w wir wielkiej miłości i cieszyć każdą chwilą i mogę pięć razy dziennie wysnuwać po dwie różne teorie, że to pewnie spisek, że chce mnie tylko przelecieć, że ma kochankę, że chce pieniędzy, przecież mnie nie kocha itd.
Chcesz się zadręczać? Chcesz sobie rujnować życie? Proszę bardzo droga wolna. Masz wolny wybór.
W 2013 roku postanowiłam, że chcę być szczęśliwa. Mam plany, mam marzenia. Nikt za mnie ich nie spełni. Pora spiąć dupę i zrobić coś dla siebie.
2014 zaczynam pod hasłem: NIGDY NIE NARZEKAJ NA COŚ, CO MÓGŁBYŚ ZMIENIĆ CIĘŻKĄ PRACĄ.
______________________________________________________________________
Stay awesome eat healthy
Trzymajcie się brukseleczki
Nie pisałam wieki. Musicie mi to wybaczyć. Nie ma innej opcji. Wiadomo jak to u mnie wygląda z systematycznością. Już sam fakt, że ten blog jeszcze istnieje i czasem coś na niego wrzucam stanowi wyjątek wśród wszelakich moich poczynań.
Miał być post przedświąteczny, potem świąteczny i noworoczny. Wszystko ładnie, ślicznie i profesjonalnie jak na bloga przystało. A będzie guzik z pętelką i jeden długaśny post, zapewne chaotyczny, zapewne bez sensu. Niczym moje życie. To było głębokie.
Albo go podzielę. Na część świąteczną i część noworoczną. Tak czy siak, enjoy.
Zdjęcie powyżej przedstawia nieboskłon 23 grudnia, kiedy ubierałam u babci choinkę. Swoją drogą ubrałam w te święta trzy choinki a rodzina zachwycona efektem stwierdziła, że za rok mam się ogłosić w internecie i robić to odpłatnie. Świetny pomysł na biznes.
A propos zdjęć, (mówiłam, że będzie chaotycznie) zmienił się motyw bloga na bardziej zimowy. Skoro za oknem jest październik to chociaż niech tutaj będzie porządny śnieg. Zdjęcie z nagłówka robione jest przeze mnie kilka lat temu z okna domu na wsi. Stwierdzam nieskromnie, że jest mega.
Powróćmy jeszcze na chwilę do świąt.
Byłam z siebie niesamowicie dumna bo w tym roku udało mi się kupić prezent dla wszystkich członków rodziny, w dodatku nie na odczepnego ale z namysłem. Prezenty były dowcipne, przydatne, ładne i niedrogie, co daje chyba przepis na prezent idealny.
Do kupowania upominków podeszłam w tym roku taktycznie. Najpierw sporządziłam listę osób, następnie na zasadzie skojarzeń do każdej przypasowałam pomysły. Z gotową listą ruszyłam do galerii handlowej z nadzieją, że znajdę rzeczy odpowiadające moim wyobrażeniom. Prawie się udało.
Najwięcej prezentów dostały oczywiście psy bo oprócz paczki przysmaków, czekały na nie pod choinką zabawki do gryzienia, Edi dostał ceramiczną ozdabianą miskę na wodę a Szyszka obrożę w lisy robioną na zamówienie.
I tutaj wielkie podziękowania dla Jagnię Craft. Obroża przyszła kurierem w dzień Wigilii, żeby zdążyć prosto pod choinkę.
Z braku czasu wszystkie potrawy wigilijne robiliśmy w nocy z 23 na 24. Ze sztandarowych potraw wigilijnych było kilka rodzajów śledzi na słodko (uwielbiam ryby i mięso na słodko), smażony karp i barszcz z uszkami. I tutaj podzielę się z wami ciekawostką, iż albowiem że u nas uszka do barszczu są smażone a nie gotowane. Jest z nimi zawsze mnóstwo zabawy bo nigdy ilość ciasta nie pasuje do ilości farszu. Albo ktoś wyżre farsz podczas robienia i jest za mało albo ciasta nie starcza i trzeba dorabiać.
(Ogarnijcie uśmiechnięty garnek z oczami)
Ponieważ nigdy przenigdy nie kupuje się u nas żywego karpia (nikt nie byłby w stanie go zabić a nawet jeśli zebrałby się w sobie, to byłoby za późno, bo pół rodziny zdążyłoby go już zawieźć do Łazienek i wypuścić chyłkiem do stawu, życząc wesołych świąt i pomyślności w nowym życiu) został zakupiony karp w kawałkach, podobno cięty laserowo, podobno bez ości. Haha, że tak to ujmę.
Pochłonięta kupowaniem prezentów dla rodzinki, zupełnie nie myślałam o prezentach, które dostanę ja. Na szczęście okazały się trafione i cieszyłam się z nich bardzo bardzo. Uchylę rąbka tajemnicy i zdradzę wam, co dostaje Monia na święta. Nie, to nie są kolorowe kosmetyki, nie to nie są ciuchy. Pojemny dysk zewnętrzny figuruje jako numer jeden. Zaraz za nim plasuje się statyw. Na trzecim miejscu ozdobne wydanie Herbarza szlachty polskiej (z naszym herbem). Ponad wszystko jest oczywiście pluszowy miś, który dzielnie podtrzymuje tradycję. Dwudziesty rok z rzędu dostaje pod choinkę pluszaka. I zamierzam dostawać je do końca życia. Nawet jak będę starą schorowaną samotną babką to zamówię sobie coś z Amazona, żeby mi dronem dostarczyli. Taki mam plan.
Tutaj kończę post świąteczny. Zaraz wyprodukuję noworoczny. Pewnie będzie troszkę krótszy. Trzymajcie się, stay awesome, eat healthy. Szczególne pozdrowienia dla A. - zadeklarowanej, wiernej czytelniczki ^^
Cheers.
Obsługiwane przez usługę Blogger.