Summing Up + Heaven on Earth

07:33

Ostatni wpis pojawił się na tym blogu pół roku temu. Bam. Tutaj powinno znajdować się jakieś ironiczne zdanie, które sprawiłoby, że chciałoby wam się dalej czytać ten tekst. Może jakaś autokrytyka? Żarcik, który wskazywałby niezbicie, że mam dystans do siebie? Cytat z komentarzem? Nie dzisiaj.

Jak widzicie zmienił się wystrój. Przez chwilę miałam nawet ochotę usunąć to miejsce. Zakończyć jednym kliknięciem (no dobra, dwoma, bo zawsze pyta, czy na pewno) ponurą egzystencję tego kawałka internetu i pozbyć się ciążącej świadomości, że ten blog nie wygląda tak, jakbym chciała, żeby wyglądał. Ale potem doszłam do wniosku, że żaden cud się nie stanie, piorun ognisty nie walnie w jedynytakimajonez i nie zmieni go w designerskie miejsce kultu lifestyle'owych seekerów. Z resztą nawet jakby walnął, to i tak nie byłabym zadowolona bo przecież nie o to mi chodzi. To ma być mój blog, moje miejsce i może wyglądać fajnie i estetycznie bez dopasowywania się do aktualnie obowiązującego kanonu wystroju bloga na blogspocie.

Wśród mozaiki z samoprzylepnych neonowo zielonych karteczek przypominajek na ścianie znajduje się również ta jedna jedyna z listą postów na bloga, która wisi tam dokładnie tyle samo czasu, ile nie pisałam.

Czasem post na bloga albo fragment opowiadania chodzi za mną cały dzień. Łazi, jak cień, krok w krok, dźga mnie paluchem między łopatki i chichocze przy tym złowieszczo. Podsuwa mi pomysły, jak, co opisać, kreuje czarowną wizję rezultatu. Więc siadam przed komputerem ale nie jestem w stanie napisać nic. Albo zaczynam pisać, następnie czytam, co napisałam i mam ochotę się zabić. Fantastycznie, nie? Mniej więcej dlatego tak długo mnie nie było. W międzyczasie zdarzyło się mnóstwo wspaniałych rzeczy, jak i przewinęła się spora dawka chłamu. Teraz powracam i mam nadzieję, że będzie tu trochę ciekawiej.

Jest takie jedno miejsce, gdzie spędziłam ostatnie tygodnie. Miejsce wyjątkowe, którego nazwy ani położenia nie mogę zdradzić. W te wakacje obiecaliśmy sobie z bratem, że nikt obcy tam już nigdy nie zajrzy. Dom zaprojektowany przez babcię tak, żeby wpasować się między wiekowe sosny bez konieczności ich wycinania. Dom, który budował mój dziadek. Pożyczał od wujka furmankę i jeździł do tartaku po drewno. Deska po desce powstał nasz własny raj. Miejsce, gdzie po raz pierwszy przyjechałam mając dziesięć miesięcy i oczami jak spodki podziwiałam drewniane ściany, drewniane schody, podłogi, kamienną kuchnię i kominek.
Miejsce otoczone lasami, łąkami i wodą, gdzie przylatują białe czaple i myszołowy. W sierpniu przez próg ładują się myszy a psy cały dzień spędzają na dworze, drzemiąc w trawie. Tam czas płynie zupełnie inaczej, jest wieczne lato a problemy nie obowiązują. Nie ma telewizji. Kilkudziesięcioletni Grundig boombox odbiera tylko program pierwszy. Żeby sprawdzić pogodę na następny dzień, wychodzi się po zmroku i sprawdza rosę, chmury i mgły nad jeziorem.

Wstaję i wychodzę boso na zewnątrz. Poranki spędzam obowiązkowo na huśtawce zawieszonej na ogromnym dębie. Jest na tyle wysoko, że można latać ze dwa metry nad ziemią. Następnie kawa. Koniecznie czarna. W prostym, niebieskim kubku. Przy kuchennym stole. Przy oknie.
Tam dużo piszę. Tam się resetuję. Nowy rok zaczyna się dla mnie nie w styczniu ale po powrocie stamtąd. Dziesięć miesięcy czekania na dwie sekundy wakacji. Ale warto.












Cheers
x

You Might Also Like

1 komentarze

Obsługiwane przez usługę Blogger.