Hans Zimmer wyszedł pierwszy. We fraku. I siadł do pianina.
Mercedes-benz Arena Berlin |
Widać było tylko pierwszy rząd muzyków. Stali rozsypani luźno po scenie na tle czarnej kurtyny. Mało kto miał pulpit z nutami. To był zespół Hansa. Jego przyjaciele. Niemalże rodzina. Zbieranina wirtuozów, którzy calusieńki koncert bawili się muzyką.
– Z tym tam – Zimmer machnął w lewo po pierwszym utworze, zaraz po tym, jak przywitał się z widownią i oczarował wszystkich momentalnie swoim szczerym uśmiechem – I z tym tam – machnął w prawo – postanowiliśmy kiedyś, że zaczniemy robić muzykę.
Jeszcze zanim skończył się pierwszy utwór, Hans wstał od pianina i złapał za banjo. Potem podniosła się kurtyna i za pierwszym rzędem ukazał się drugi. Orkiestra czeska koncertująca z Zimmerem na europejskiej trasie. Po lewej smyczki, po prawej instrumenty dęte. Kolejny rząd – chór. W oczy rzucał się kontrast pomiędzy stonowanymi i statecznymi muzykami z tyłu, a bandą indywiduów z przodu. Tam każdy był sobą. Koleś z akordeonem w długim płaszczu i kapeluszu wyglądał bardziej jak Freddy Krueger niż poważny muzyk. Gitarzysta składał się praktycznie z samych włosów. A na samiutkim środku przy największej perkusji zasiadał sam Bóg Ojciec. Miał na sobie bezkształtną białą szatę, przypominającą szpitalną piżamę oraz długie siwe włosy i równie długą siwą brodę.
– Satnam Ramgotra – powiedział Zimmer – najlepszy perkusista jakiego znam.
Hans Zimmer w każdym utworze grał przynajmniej na dwóch instrumentach na zmianę, żonglując gitarami, przeskakując między pianinem, klawiszami, syntezatorem i co jakiś czas drygując całym zespołem. Był samym centrum, motorem kilkudziesięciu ludzi, miał kontakt z każdym ze swoich muzyków. W przerwach między utworami opowiadał historie. Kiedy przedstawiał kolejne osoby z zespołu, mówił o nich ciepło, jak o najlepszych przyjaciołach, bo naprawdę za takich ich uważał.
Ten śmieszny, łysiejący, mały, grubawy, genialny Niemiec łączył wszystkich muzyków niczym centralny układ nerwowy, tworząc perfekcyjnie działającą przez trzy godziny machinę.
Koncert podzielony był na dwie części. Pierwsza, którą określiłabym jako bardziej… symfoniczą…? kończył mashup z Piratów z Karaibów. Na środek wyszła Tina Guo z elektryczną wiolonczelą, wyglądającą trochę jak zbroja stormtroopera.
Metro.co.uk |
Na chwilę świat przestał istnieć, istniała tylko Tina i atmosfera budowana przez każdy najdrobniejszy ruch jej palców.
Po przerwie Hans wrócił już bez fraka, ale za to w trochę przymałej czarnej koszulce. Przestało być symfonicznie, zaczęło być heavy metalowo. Sweet Jesus. The Dark Knight. Zrobił dług wstęp podczas którego wspomniał Heatha Ledgera. Następnie zaprosił na scenę Barona. Tak, naszego własnego Barona z Afromentala, który pięć lat temu na Ursynaliach rzucił po koncercie setlistę, której udało mi się wydrzeć róg i zachować jako relikwie.
– Spotkaliśmy się dwa lata temu w Krakowie – powiedział Zimmer, czule klepiąc Barona po ramieniu – Więc go zaprosiłem.
Przez resztę koncertu Baron ze swoją gitarą grali pierwsze skrzypce. Ale jak grali. Czy jeśli powiem, że trzęsły mi się protony w mitochondriach, to odda to wystarczająco stan w jakim się znajdowałam?
Nadszedł czas na Interstellar. Światła lekko przygasły. Za chórem zaczęła podnosić się ostatnia kurtyna, odsłaniając pięciometrowe organy. Tak, organy. Incepcja była na bis.
Zimmer uściskał wszystkich muzyków, wyszedł na środek i podniósł ręce do góry bardzo ucieszony, ukazując widowni znad spodni całkiem spory brzuch i pomarańczowe majty w paski.
"Pracowałem jako koleś od przynoszenia kawy na planie pierwszych Piratów z Karaibów. W końcu zdobyłem się, żeby zagadać do Hansa, czy mogę przez noc popracować nad muzyką do jednej ze scen i nazajutrz mu zaprezentować. Zgodził się. Rano byłem nieprzytomny, ale włączyłem play i puściłem Hansowi, co udało mi się skomponować. >>Już nie musisz robić kawy<< powiedział Hans." – Ramin Djawadi
Nigdy w życiu nie widziałam lepszego show. Każdy najmniejszy element był skrupulatnie zaplanowany a mimo to, nie dało się wyczuć ani odrobiny sztuczności. Zimmer żyje muzyką, jego zespół żyje muzyką. Pokazali to. Dali poczuć.
Nie zrobiłam ani jednego zdjęcia, nie nagrałam ani sekundy filmu i nie zapomnę tego do końca życia.
"Pracowałem jako koleś od przynoszenia kawy na planie pierwszych Piratów z Karaibów. W końcu zdobyłem się, żeby zagadać do Hansa, czy mogę przez noc popracować nad muzyką do jednej ze scen i nazajutrz mu zaprezentować. Zgodził się. Rano byłem nieprzytomny, ale włączyłem play i puściłem Hansowi, co udało mi się skomponować. >>Już nie musisz robić kawy<< powiedział Hans." – Ramin Djawadi
Nigdy w życiu nie widziałam lepszego show. Każdy najmniejszy element był skrupulatnie zaplanowany a mimo to, nie dało się wyczuć ani odrobiny sztuczności. Zimmer żyje muzyką, jego zespół żyje muzyką. Pokazali to. Dali poczuć.
Nie zrobiłam ani jednego zdjęcia, nie nagrałam ani sekundy filmu i nie zapomnę tego do końca życia.